O różnych obliczach piłki nożnej, grze w Mławiance Mława i spełnianiu dziecięcych marzeń rozmawiamy z Adamem Nawotką, piłkarzem mławskiego klubu w latach 80. i 90. oraz trenerem juniorów.
Jak to się stało, że z rodzinnego Ciechanowa trafił Pan do Mławianki i… został Pan mławianinem?
To wcale nie było proste, bo takich podejść do mławskiego klubu miałem aż trzy. Sportem interesowałem się od zawsze. Jako dziecko nie miałem zabawek, większość czasu spędzałem na podwórku, gdzie moje życie ograniczało się do piłki: rano, przed szkołą, po szkole. Tym samym uczestniczyłem w różnych rozgrywkach szkolnych i często rywalizowaliśmy z Mławą. Mój trener, były kolarz Józef Szypulski z Ciechanowa, gdy miałem 16 lat, stwierdził, że w Mławie będę miał większe możliwości rozwoju. Przywiózł mnie tutaj i zostawił na stadionie. Czekałem, ale ktoś, kto miał się ze mną spotkać, albo się spóźniał, albo zapomniał, więc wsiadłem w pociąg i wróciłem do Ciechanowa. Rok później w szkole odwiedził mnie trener Mławianki Roman Kuczyński. Zachęcał do przejścia do Mławy. Schlebiało mi to, ale przestraszyłem się. W tej drużynie grali wtedy Strzelec, Pełkowski, Chrzczon, Myśliński i ja, wtedy 17-letni chłopiec, myślałem, że sobie nie poradzę. Zostałem w swojej strefie komfortu. Trzecia próba, już udana, była, gdy trenerem był Marek Korkosz, z którym zespół awansował do III ligi i który „uwziął się” na mnie. Przy zaangażowaniu Janusza Uniewicza, ówczesnego zastępcy naczelnika Mławy, którego obietnice i pomoc miały duży wpływ na moją decyzję, znalazłem się w Mławie. To był sierpień 1982 roku.
Co Pana przekonało?
To, co było ważne w tamtym momencie dla mnie, osoby, która przyszła z Ciechanowa, z amatorskiego klubu – to fakt, że Mława słynęła z przychylnego patrzenia na sport. Władze miasta, zakłady, fabryki, wszyscy byli mocno zaangażowani w sport miejski. W moim odczuciu, Mławianka była, jak na tamte czasy, klubem półzawodowym. Pracowaliśmy do 10.00. Trenowaliśmy dwa razy dziennie, dostawaliśmy kartki na obiady w zakładach mięsnych. Gdy jeździliśmy na zgrupowania, to zwracano nam ekwiwalent pieniężny. Nawet później, za czasów prezesa Uniewicza, otrzymywaliśmy dodatkowe pieniądze z klubu. Jako człowiekowi, który szybko założył rodzinę i w tym PRL-owskim świecie nie mógł sobie znaleźć miejsca, to Mławianka – tak jak była zorganizowana i prowadzona – na starcie mojego życia bardzo mi pomogła.
Jak Pan wspomina swoje początki w mławskim klubie?
Niestety nie było tak kolorowo, bo po dwóch meczach złamałem nogę i miałem przerwę. Ale już na wiosnę wróciłem do drużyny, graliśmy naprawdę bardzo dobrze. To nie wystarczyło jednak do tego, żeby zostać w III lidze. To był pierwszy moment, kiedy zderzyłem się z piłkarską szarą strefą – korupcja, nieuczciwi sędziowie, ustawiane mecze. I niestety nie dane nam było się utrzymać, chociaż już po roku – w sezonie 84/85 – wróciliśmy jako zwycięzcy.
Ale nasza drużyna balansowała na granicy spadku i awansu. To się zmieniło, gdy w roku 1985 przyszedł trener Władysław Cioroch, który zmienił oblicze naszego zespołu. Wprowadził nowatorskie, indywidualne metody treningowe. Treningi w formacjach, czysta specjalizacja, dwa obozy, letni, zimowy. Zajęcia ze streachingu, które przyjeżdżali oglądać trenerzy z I-ligowych zespołów. I nagle ta drużyna, która była na 9. Miejscu, wskoczyła na 5. Ogrywaliśmy każdego. Po pierwszej rundzie w latach 87/88 byliśmy na pierwszym miejscu. Wtedy jednak znowu dała o sobie znać ciemna strona piłki nożnej. Wyścig szczurów, pieniądze krążące w kuluarach. Zostaliśmy oszukani i skończyliśmy na 3. miejscu. Wtedy drużyna się zaczęła rozpadać, zawodnicy się porozjeżdżali i w następnym roku spadliśmy z III ligi. Ale do tego czasu klub funkcjonował optymalnie. Śmiem twierdzić, że gdyby decydował aspekt sportowy, to gralibyśmy w II lidze już wtedy. Ale Mława powiatowa nie miała szans.
Pan został w klubie?
Nie na długo. W 1991 roku wyjechałem jako pierwszy zawodnik Mławy za granicę. Gdy jako dziecko, w szkole podstawowej pisałem wypracowanie, kim chcę być, napisałem, że zawodowym piłkarzem. I się udało. Grałem w Finlandii. Może nie był to wielki wymiar sportu, jak chociażby w przypadku Wiktora Pełkowskiego, czy Marka Jóźwiaka, ale jednak spełniłem marzenie.
Grałem też w Niemczech, w ligach regionalnych. Do Mławy wróciłem w 1993 roku z kontuzją. Ten okres nie był dla mnie zbyt miły i wtedy postanowiłem nie angażować się więcej w wyczynowe uprawianie sportu, ale czerpać z piłki przyjemność.
Zająłem się jako trener drugą drużyną Mławianki, juniorami. Przez pół roku miałem energię, ale nawet tam nas oszukiwano, dlatego zrezygnowałem. Poszedłem do Żuromina jako piłkarz i jako trener, tam stworzono dobrą III-ligową drużynę. Ale bolało mnie, że ta piłka tak wygląda. Ostatecznie wycofałem się w 2001 roku. Póki zdrowie pozwalało, to dla przyjemności grałem w Oldboyach.
Piłkarze Mławianki, z którymi wcześniej miałam przyjemność rozmawiać, podkreślają, że klub zawsze miał świetnych kibiców. Pan też tak uważa?
Ja bym powiedział, że przede wszystkim bardzo wiernych kibiców. Jest grupa takich „na śmierć i życie”. Pamiętam mecz w Ciechanowie, derby w III lidze, gdy mławianie zajęli pół stadionu, nie bali się śpiewać, prowokować, czuliśmy się jak u siebie. To było imponujące! Oczywiście jest też grupa koneserów, którzy spokojnie siedzą, komentują, analizują. Myślę, że tu w regionie, Mława ma kibiców najbardziej przywiązanych, ale to wynika z tradycji miasta.
W czasach, gdy walczyliśmy o II ligę, pracowałem jako taksówkarz. I jeździłem praktycznie tylko z kibicami. Zamawiali czasem kurs tylko po to, żebym im poopowiadał o piłce. Mało tego, zdarzało się, że brali kurs na mecz do Olsztyna, czy Warszawy, razem na niego szliśmy i wracaliśmy. To był chyba taki najbardziej gorący okres mojego grania.
Był Pan celebrytą!
Gminnym! (śmiech).
Kto według Pana nierozerwalnie wiąże się z Mławianką?
Dla mnie są to cztery osoby: Marek Korkosz, bo dzięki jego uporowi znalazłem się w Mławie, Janusz Uniewicz, bo zapewnił mi tu poczucie bezpieczeństwa, trener Cioroch, który przeniósł nas na wyższy poziom treningów i samej gry oraz Leszek Kuligowski, wieloletni kierownik drużyny, człowiek wspierający sport, a w szczególności piłkę nożną w bardzo znacznym stopniu w tamtych czasach. I nie mogę nie wymienić swojej jedenastki, zespołu z którym grałem i z którym odnosiliśmy sukcesy. Na bramce grał Krzysztof Budziński, w obronie Roman Wrzeszczyński, Tomasz Łukasiak, Wiktor Pełkowski i Marek Jóźwiak. W pomocy Roman Stypik, Krzysztof Myśliński i Jan Dobko, a w ataku Mirosław Strzelec, Cezary Kulesza i ja.
Kibicuje Pan teraz Mławiance?
Na mecze rzadko chodzę, bo to są dla mnie zbyt duże emocje. Oczywiście cały czas śledzę losy klubu. Bardzo podoba mi się nie tylko gra, ale ta cała otoczka w mediach, w mediach społecznościowych, Facebook, który jest tak profesjonalnie i na bardzo wysokim poziomie prowadzony. Przekaz informacji, kontakt z kibicami, to jest fantastyczne! Staram się jednak żyć poza sportem. Poświęciłem mu ponad 20 lat. A to była jednak dyscyplina wymagająca rezygnacji z wielu rzeczy i podporządkowania całego życia. A jako sportowiec zawsze byłem na 100 procent. Byłem wdzięczny za to, co miałem. Mimo że dostawałem propozycje z klubów I-ligowych, jak Wisła Kraków czy ŁKS Łódź, zostałem w Mławie. Jestem tu szczęśliwym człowiekiem.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Urszula Adamczyk