Z Janem Ptaszynem Wróblewskim, jazzmanem, który już w piątek 23 września wystąpi w Mławie podczas Victor Young Jazz Festival rozmawia Magdalena Grzywacz.
Sopot. 4 sierpnia 2022 rok. Siedzimy w cukierni Kaiser Cafe. Właśnie na swojej facebookowej tablicy Ptaszyn opublikował świetny post z okazji 121. rocznicy urodzin Louisa Armstronga. A my spotkaliśmy się by trochę porozmawiać o tym co za nami, i o tym, co przed nami.
W tym roku będziemy mieli przyjemność gościć Pana w Mławie. To chyba trzecie podejście do Victor Young Jazz Festival Mława.
Mam nadzieję, że zagram w końcu w Mławie, choć wszystko może się wydarzyć.
Mława też ma taką nadzieję. Stawia sobie za cel pokazywanie różnych odcieni jazzu w najlepszym wydaniu, ale także promocję twórczości i osoby Victora Younga. Czy ma Pan w swoim repertuarze coś „youngowego”?
W repertuarze stałym, zespołowym to chyba nie, ale to są tematy, które powszechnie są grywane na jam session. Niejeden raz zdarzało mi się to grać. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie ma w Polsce muzyka, który nie grałby czegoś Victora Younga.
Czy prowadząc swoje audycje radiowe, dostrzegał Pan potencjał tego kompozytora, walor jego twórczości w dokonaniach innych muzyków?
Nie, w moich audycjach o kompozytorach raczej nie mówię, natomiast o festiwalu w Mławie była już mowa.
Bardzo dziękujemy. Wielu twierdzi, że jest Pan jednym z ojców polskiego jazzu.
Nieee. Lody waniliowe i colę dla mnie (do kelnerki).
Jak to „nie”? Grał Pan na pierwszym festiwalu jazzowym w Polsce. Wprowadzał Pan publiczność na jazzowe tory. Wszystko zaczęło się właśnie tu, na Wybrzeżu, mocno i zdecydowanie. Jak jazz był kiedyś postrzegany, a jak jest dzisiaj?
Temat lawina. Kiedyś jazz był przede wszystkim postrzegany jako zjawisko polityczne. Ponieważ był zakazany, więc jeszcze dziś opowiada się: „Ach ci jazzmani, to tacy kombatanci”. Oczywiście to jest łgarstwo, bo nikt z nas o nic nie walczył, o żadną o zmianę ustroju, bo o tym mowy być nie mogło. Ale walczyliśmy o to, aby można było grać pewien gatunek muzyczny. I to wszystko.
A dzisiaj?
A dzisiaj jazz już dla nikogo nie jest sensacją. Mamy go od cholery i jeszcze trochę. Muzyków nie wiem czy nie więcej, niż słuchających w tej chwili. I każdy z nich na odpowiednim poziomie!
Mam wrażenie, że jednak w przeszłości publiczność jazzowa była bardziej liczna, a i ludzie w ogóle sięgali po bardziej ambitną muzykę.
Nie. Jak chodzi o liczebność, to wydaje mi się, że cały czas jest podobnie, z małym wyjątkiem na te sopockie festiwale, gdzie przyjeżdżały tłumy, które nie jazz interesował, tylko polityczne zjawisko. Ale oni bardzo szybko zrezygnowali i od tego czasu zainteresowanie pozostaje mniej więcej na równi. Nie narzekamy na brak publiczności, ale wiadomo, że z rock’n’rollem konkurować nie możemy.
A jeśli chodzi o ambicję?
Trudno powiedzieć. Sama muzyka jest dzisiaj znacznie ambitniejsza niż ta, którą graliśmy kiedyś.
A kiedy się zaczęła Pana osobista przygoda z jazzem?
Momentu, kiedy to się zaczęło, nie potrafię uchwycić. Myśmy już od dawien dawna, jeszcze gdzieś tam w szkole średniej, interesowali się jazzem, to znaczy czymś, co wydawało nam się, że jest jazzem, bo wtedy pod jazz podciągano samby, nie samby, rumby, w ogóle cokolwiek. To zresztą wina Józia Stalina, który jak zabronił grać jazzu, to zabronił grać sambę.
Słyszałam, że były momenty, że puszczano coś z jazzu lub bluesa na antenie Polskiego Radia, wówczas redaktorzy zapowiadali to jako muzykę ciemiężonego ludu afrykańskiego.
Ja pamiętam inne relacje. Puszczano jazz, jako przykład zdegenerowanej muzyki imperialistycznej. To było istotne. Bo my używaliśmy argumentu, że to jest muzyka ciemiężonego ludu afrykańskiego, a państwo stało na stanowisku, że to jest imperialistyczne, dzikie, nienormalne, itd. I nic nowego, bo przed wojną mieliśmy podobne trendy w Polsce. Choć wówczas nikt jazzu nie zabraniał.
Wracając do mławskiego festiwalu. Niedawno, po śmierci Zbyszka Namysłowskiego napisał Pan na Facebooku, że w 2018 roku Zbyszek zastąpił Pana na festiwalu w Mławie, na pierwszym Victor Young Jazz Festival Mława.
I dobrze się stało. Tym sposobem i Zbyszek zdążył zagrać w Mławie, i ja też zdążę. Każdy „zdanża” – jak u Barei.
Czego życzyłby Pan twórcom mławskiego festiwalu?
Budżetu. Nie mówię sponsorów, ale budżetu. Taki się ma festiwal, jaki się ma budżet. Jeśli będziecie mieć grube miliony, to sprowadzicie do Mławy pół Ameryki i będzie fajnie.
My się bardzo cieszymy, że w tym roku udaje nam się do Mławy zaprosić Pana. Jesteśmy zaszczyceni i szczęśliwi, że będziemy mogli podziwiać Pana na festiwalowej scenie.
Dzięki. Również się cieszę.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Grzywacz
Fot. Witold Spisz